Lata świetności portu Pataholm, znajdującego się na stałym lądzie na brzegu Kalmarsundu, niemal dokładnie naprzeciw Borgholmu, przypadają na drugą połowę XIX. Wtedy był to port macierzysty dla ponad 20 żaglowców. Później statki stały się większe, a wody płytsze. Dziś Pataholm ma 30 stałych mieszkańców (w lecie trzy razy tyle). Zachowały się XVIII i XIX-wieczne domy (najstarszy pochodzi z XVII w.), brukowana uliczka i miniaturowy rynek. Dojście kilowym jachtem do miejsca, gdzie mieścił się dawny port raczej nie jest możliwe – docierają tam motorówki i inne małe łódki. Szeroki, głęboki i oznakowany tor wiedzie natomiast do przystani Saltor, znajdującej się nieco bliżej otwartych wód Kalmarsund, około 0.5 mili od Pataholm. Odległość lądem z Saltor do Pataholm to niecałe 2 km.
Przystań Pataholm-Saltor, to tak naprawdę jeden solidny betonowo-drewniany pomost i kilka cumowniczych boi wokół niego. Poza bojami i pomostem nie ma tu żadnych udogodnień. Opłat też nikt nie pobiera. Nocuję w towarzystwie trzech innych jachtów. Nikt chyba nie cumuje tu na stałe. Przy pięknej słonecznej pogodzie kręci się na pomoście kilka osób, jeździ w pobliżu motorówka, kąpiel, narty wodne, grill i te rzeczy. Pomost służył zapewne jeszcze niedawno do transportu jakiś towarów, przechowywanych w dwóch dużych, pobliskich wiatach. Dziś pod wiatami naliczyłem blisko 40 łóż pod jachty i kilka niezwodowanych jednostek. Każde łoże jest inne i ma koła, odziedziczone po innym pojeździe. Świetny materiał do studiów nad pomysłowością armatorów i różnorodnością możliwych technicznych rozwiązań.
Widać, że teraz Saltor jest zimowym leżem dla całkiem sporej flotylli, choć tutejsze żaglowce są inne niż półtora wieku temu. Podziwiam organizację wodowań w klubowych szwedzkich przystaniach. Termin operacji znany jest z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Określonego dnia przyjeżdża dźwig, zapewne jest też jakiś traktor do holowania jachtów na pomost, wszyscy są obecni, każdy wie co ma robić i kilkadziesiąt jachtów w kilka godzin ląduje w wodzie. To samo, w drugą stronę, jesienią. Jeśli ktoś właściwego dnia nie jest gotowy, to ma problem. Na przystani znajduje się też pomysłowy mobilny żurawik masztowy – rzecz niezbędna, bo przecież nie warto dużego dźwigu zatrudniać do czasochłonnej zabawy z masztami. Żurawik oczywiście przydaje się też w lecie – gdy podpływałem, wtoczony został na pomost i ktoś właśnie z niego korzystał. Nawiasem mówiąc, włócząc się zimą po szwedzkich marinach, nie zauważyłem jachtów stojących na lądzie z postawionymi masztami – inaczej niż u nas.
Wracając jeszcze do historii, osada Pata, ważny średniowieczny port ośrodek handlowy, ulokowana była kilka kilometrów na północ od dzisiejszego Pataholm, w ujściu rzeki Alsterån. Na początku wieku XVII zrobiło się tam zbyt płytko, a miasto zostało kolejny raz spalone przez Duńczyków. Odbudowane zostało na pobliskiej wyspie, gdzie mogły dojść większe statki i tak powstał Pataholm (holm-wyspa). Dziś jedyny ślad po Pata, to fundamenty średniowiecznej kaplicy.
W Pataholm przypomina mi się spostrzeżenie z ostatnich kilku dni: z co drugiego kokpitu słyszę szczekanie psa. Rozmawiam z właścicielem jednego z czworonogów – z psem pływa od zawsze, ale nigdy dłużej niż kilka godzin jednym ciągiem. Psy przeważnie ubrane są w kamizelki (o ludziach nie warto wspominać – to w tym kraju jest zupełnie oczywiste). Zastanawiającym się na rejsem po tutejszym wybrzeżu w czworonożnym towarzystwie, przypominam, że w Szwecji w okresie letnim, obowiązuje całkowity zakaz spuszczania psów ze smyczy – głównie ze względu na ochronę dzikich zwierząt. A Szwedzi przepisów generalnie przestrzegają – nie tylko psich.
Skoro już mowa o zwierzętach: na zdjęciu drogowy spowalniacz, wypatrzony w Pataholm. Czy jest ktoś, kto nie zwolni na widok przebiegającego drogę czarnego kota?